Moje spotkanie z Bogiem

23 marca 1968 roku rozpoczął się dla mnie jak każdy inny sobotni poranek. Miałem osiemnaście lat i za niewiele ponad miesiąc miałem skończyć dziewiętnaście. Nie miałem pojęcia, że moje życie ulegnie radykalnej zmianie. Nie wiedziałem o tym, ale miałem umówione spotkanie z Bogiem.

Jak większość osiemnastolatków, byłem zajęty różnymi rzeczami. Byłem na pierwszym roku studiów, uwielbiałem być sam i zastanawiałem się, co przyniesie przyszłość. Nie byłem za sterami. Po prostu jechałem obok i zastanawiałem się, dokąd mnie to zaprowadzi.

Już od najmłodszych lat czułem, że Pan ma jakiś plan dla mojego życia, ale nie miałem pojęcia, jaki. Pamiętam, jak w wieku pięciu czy sześciu lat leżałem w nocy na podwórku i patrzyłem w gwiazdy, zastanawiając się, gdzie ja w tym wszystkim pasuję.

Robiłem to na tyle często, że moja mama zaczęła się niepokoić. Pytała, co tam robię przez tak wiele godzin. Tak naprawdę nie wiedziałem. Po prostu zastanawiałem się i wyobrażałem sobie, co mogłoby być.

Moje życie było w zasadzie zaplanowane aż do ukończenia szkoły średniej. Miałem ją skończyć, zanim będę mógł myśleć o czymkolwiek innym. Wierzyłem więc, że Pan ma jakiś plan dla mojego życia, ale był on odległy w czasie i nie przejmowałem się nim.

Jednak w 1967 roku, w mojej ostatniej klasie szkoły średniej, mieliśmy „dni kariery”, na które przychodzili ludzie i rozmawiali z nami o naszej przyszłości. To odnowiło moje zainteresowanie i zacząłem szukać odpowiedzi na pytanie, jaka jest Boża wola dla mojego życia.

Pytałem wielu ludzi w moim kościele, jak znaleźć wolę Bożą, ale oni nie wiedzieli więcej niż ja. Udzielali niejasnych odpowiedzi, podobnych do tych, w których mówiło się, że poślubisz właściwą osobę, kiedy się pojawi. Będzie to przeczucie lub coś ci zaświta albo będę po prostu wiedział. Ja chciałem czegoś więcej.

W ostatniej klasie szkoły średniej zacząłem czytać Biblię od deski do deski. Wiedziałem, że gdzieś tam jest moja odpowiedź. Kupiłem nawet pięciotomowy „Komentarz do całej Biblii” Matthew Henry’ego i przeczytałem go. Do późnych godzin porannych czytałem i szukałem odpowiedzi.

W 1967 roku, podczas rekolekcji kościelnych w Cloudcroft w Nowym Meksyku, w czasie świąt Bożego Narodzenia, słyszałem, jak pewien człowiek cytował List do Rzymian 12:1-2, który mówi:

Proszę więc was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście składali wasze ciała jako ofiarę żywą, świętą, przyjemną Bogu, to jest wasza rozumna służba. A nie dostosowujcie się do tego świata, ale przemieńcie się przez odnowienie waszego umysłu, abyście mogli rozeznać, co jest dobrą, przyjemną i doskonałą wolą Boga.

Ostatnia część drugiego wersu po prostu rzuciła mi się w oczy. Właśnie tego szukałem. Chciałem poznać Bożą wolę dla mojego życia. Te wersety mówiły mi, jak to zrobić.

Potrzebowałem być „ofiarą żywą” i „odnowić swój umysł”, ale co to znaczyło? To zainicjowało moje intensywne rozmyślanie nad tymi wersetami i szukanie Bożych instrukcji, jak to zrobić. Przez następne cztery miesiące skupiałem się i modliłem prawie wyłącznie nad tymi wersetami. To doprowadziło do mojego pierwszego prawdziwego objawienia Pisma Świętego.

Pan pokazał mi, że Jego wolą dla mojego życia jest bycie żywą ofiarą. To była Jego wola, a to, jak On mnie będzie używał (moje powołanie), będzie jedynie produktem ubocznym. Dowiedziałem się, że „żywa ofiara” to nie tylko jednorazowe wydarzenie. Ofiara oznacza, że coś musi umrzeć, i to mam być ja.

Chociaż nie do końca rozumiałem, jak odnowić swój umysł, wiedziałem, że jest to związane ze Słowem Bożym. Byłem skupiony na Panu i Jego Słowie jak nigdy dotąd. To właśnie doprowadziło do mojego spotkania z Panem 23 marca. Chciałem być żywą ofiarą, ale nie mogłem tego zrobić sam. Zwierzę nie składa samo siebie w ofierze. Ktoś inny ma to zrobić. Mogłem wczołgać się na ołtarz, ale ogień Boży miał przyjść i mnie pochłonąć.

W tym właśnie miejscu się znajdowałem. Czekałem na Boga, aby mi w tym pomógł.

Byłem bardzo religijną osobą. Przez całe życie słyszałem o Panu i kochałem Go w takim stopniu, w jakim Go znałem. Pewnej niedzieli w moim baptystycznym kościele, gdy miałem osiem lat, pastor wygłosił kazanie zatytułowane „Wycieczka po piekle”.

Był bardzo dramatyczny i zabrał nas na wyimaginowaną wycieczkę pokazując, kto znajduje się w piekle. Mówił nie tylko o złodziejach i mordercach, ale także o wszystkich dobrych ludziach, którzy znaleźli się w piekle. Prowadzili względnie dobre życie, ale ufali własnej dobroci, zamiast zaufać Jezusowi w sprawie swojego zbawienia.

To wstrząsnęło mną do głębi.

Miałem wrażenie, że jeśli będę żył dobrze, to Pan mnie przyjmie. Teraz powiedziano mi, że bycie dobrym nie wystarczy. Muszę się „narodzić na nowo”. Co to było?

Kiedy tego ranka wróciłem z kościoła, zapytałem tatę, o czym mówił pastor. Wyjaśnił mi, na czym polega prawdziwe zbawienie, a ja pomodliłem się z nim i „narodziłem się na nowo” właśnie tam, w mojej sypialni, razem z tatą. Chwała Bogu za moich rodziców, którzy dzielili się ze mną swoją miłością do Jezusa.

Nie miałem dramatycznych przeżyć, ale kiedy modliłem się i przyjąłem zbawienie, które zapewnił mi Jezus, ogarnął mnie doskonały pokój. W moim sercu wiedziałem, że wszystko jest w porządku z Bogiem. Miałem pokój, którego nigdy wcześniej nie miałem, i byłem pewien, że zostało mi wybaczone.

Następnego dnia w szkole, na zajęciach w trzeciej klasie, moi przyjaciele widzieli, że jestem inny. Zapytali, co się ze mną stało, a ja powiedziałem im, że zostałem zbawiony. Pamiętam, że się ze mnie śmiali i myśleli, że to głupie, ale ja się tym nie przejmowałem. Wiedziałem, że otrzymałem coś, czego wcześniej nie miałem. Naprawdę zostałem zbawiony.

Wtedy poszedłem do kościoła.

Zacząłem słyszeć, że aby podobać się Bogu, muszę prowadzić święte życie i robić wszystkie dobre rzeczy, a unikać wszystkich złych. Połknąłem to w całości – haczyk, żyłkę i ciężarek.

Stałem się człowiekiem robotem, a nie ludzką istotą. Robiłem wszystko, co mi kazano. Chociaż byłem introwertykiem, w wieku nastoletnim zacząłem dawać świadectwo podczas normalnych odwiedzin w czwartki, a nawet zacząłem organizować specjalne odwiedziny dla młodzieży we wtorki.

Bałem się mówić do ludzi, ale jeszcze bardziej bałem się, że Pan nie będzie mnie kochał i nie odpowie na moje modlitwy, jeśli nie będę świadczył innym. Zmuszałem się, bardziej bojąc się odrzucenia przez Boga niż lęku odrzucenia przez ludzi.

Nigdy nie powiedziałem przekleństwa, nie zapaliłem papierosa ani nie spróbowałem alkoholu. Nigdy nawet nie spróbowałem kawy – nie żebym miał coś przeciwko niej. Pismo Święte mówi, że możemy wypić wszystko, co trujące, i nie zaszkodzi nam to, więc mamy na to odpowiedni werset z Pisma Świętego (Ewangelia Marka 16:18). Zrezygnowałbym nawet z żucia gumy, gdybym uważał, że to podoba się Panu.

Nie poszedłbym nawet na basen, gdzie byłyby obecne dziewczęta, ponieważ mój kościół mówił o tym jako o „wspólnej kąpieli”. Brzmiało to gorzej niż wspólne pływanie, więc nie chciałem tego robić. Kilka razy poszedłem na kompromis, ale czułem się z tym okropnie.

Nigdy nie używałem bluźnierstw, ale potępiałem się, gdy je słyszałem lub gdy widziałem bluźniercze słowo nabazgrane w toalecie. Nie napisałem tego, ale przez wiele dni czułem się winny, bo zobaczyłem, co ktoś inny napisał. Zacząłem się zupełnie bać tego świata i bycia nim skażonym. Stałem się religijnym faryzeuszem. Nie planowałem tego. To się po prostu stało.

Mój ojciec chorował przez całe moje młode życie. Zmarł, gdy miałem dwa lata, ale nasz baptystyczny kościół zorganizował całonocne spotkanie modlitewne w jego intencji i wstał z martwych, gdy odwożono go do kostnicy. Chociaż żył, był wciąż chory i nie mógł zbyt wiele robić. Był wiceprezesem firmy ubezpieczeniowej, ale w swoim biurze miał leżankę i musiał odpoczywać w połowie dnia, żeby przetrwać.

Był przewodniczącym diakonii w naszym baptystycznym kościele, ale nie głoszono tam o uzdrowieniu, więc naprawdę nie miał do tego wiary. Nacisk kładziono na zbawienie, które definiowano tylko jako narodzenie się na nowo. Tak głosili na każdym nabożeństwie i dzięki temu narodziłem się na nowo w młodym wieku. Ale według mojego rozumienia, po tym, jak zostało się zbawionym przez łaskę, trzeba było utrzymywać tę relację poprzez dobre uczynki. Zostałem zbawiony i utknąłem.

Żyłem lepiej niż ktokolwiek, kogo znałem. Nie mówię tego z dumą. Po prostu tak było. Mój starszy brat i siostra wychowywali się w tym samym domu i w tym samym kościele, ale nie miało to na nich takiego wpływu, jak na mnie. Chciałem z całego serca podobać się Panu, ale myślałem, że chodzi o to, co robię, a nie o to, co zrobił Jezus.

Kiedy miałem jedenaście lat, stan mojego ojca stał się krytyczny. Spędził kilka tygodni w szpitalu, a moja mama była przy nim. Mój brat i ja zostaliśmy oddani pod opiekę wspaniałej starszej pary z naszego kościoła. Moja siostra była na studiach. Mój tata był pod namiotem tlenowym i nie wpuszczano mnie do niego, bo obawiano się, że przyniosę jakieś przeziębienie lub chorobę. Przez ponad miesiąc byłem odizolowany od rodziców.

Modliłem się, a nawet pościłem o uzdrowienie mojego ojca. Nie wiedziałem, co robię, ale dawałem z siebie wszystko. Nic to nie dało. Zmarł zaledwie trzy tygodnie po tym, jak skończyłem dwanaście lat.

Pamiętam, że byłem na jego pogrzebie. Nasz kościół był wypełniony po brzegi – było tam ponad 600 osób. Słyszałem, jak ludzie mówili o tym, jakim wspaniałym człowiekiem był mój tata. Nie znałem go tak, jak go opisywali. Byłem pod wrażeniem. Gdy dorosłem, wielu ludzi opisywało go jako najbardziej bogobojnego człowieka, jakiego znali. Dla mnie był po prostu tatą i bardzo mi go brakowało.

Gdy siedziałem w pierwszym rzędzie, patrząc na ciało mojego ojca leżące w otwartej trumnie, pastor zaśpiewał ulubioną pieśń mojego taty „How Great Thou Art”. Wydało mi się to tak ironiczne. Wszyscy modliliśmy się o jego uzdrowienie, a on jednak umarł. Jeśli Bóg był tak wielki, dlaczego nie odpowiedział na nasze modlitwy? Mój pastor powiedział mi, że jego śmierć była wolą Boga. Dlaczego Bóg miałby to uczynić mnie i mojej rodzinie?

Gdy pastor śpiewał tę pieśń, modliłem się: „Panie, jeśli jesteś wielki, objaw mi Siebie. Pokaż mi Twój plan dla mojego życia”. To była bardzo prosta modlitwa dwunastolatka, ale mówiłem poważnie i wierzę, że Pan ją słyszał.

Moje życie toczyło się dalej, ale śmierć ojca przyniosła mi pewną trzeźwość, której nie mieli moi przyjaciele. Na zewnątrz prawdopodobnie wyglądałem tak samo, ale mój śmiech był zawsze łagodzony powagą życia. Kiedy moi koledzy wygłupiali się, ja myślałem o moim ojcu i zdawałem sobie sprawę, że życie jest zbyt krótkie, by się po prostu „wygłupiać”. Chciałem, żeby moje życie się liczyło. Chciałem robić coś więcej niż tylko dobrze się bawić.

Od tamtej pory ta myśl towarzyszyła mi przez cały czas. Ale jak już wspomniałem, moje życie było zaplanowane za mnie do ukończenia szkoły średniej, więc zostało zepchnięte na dalszy plan.

Na pierwszym roku studiów brałem udział w kursach, które były niezbędne do zaliczenia, ale wciąż nie miałem od Pana wskazówek, co chce, żebym zrobił ze swoim życiem. Ale te wersety z Listu do Rzymian 12 dały mi punkt odniesienia i teraz chciałem być żywą ofiarą, czymkolwiek ona jest, i odnowić swój umysł. Byłem głodny, by dowiedzieć się więcej na ten temat i odkryć Boży cel i plan dla mnie, ale jak, kiedy i gdzie?

Wtedy nadszedł 23 marca 1968 roku.

Wszystko kręciło się wokół mnie

Nie pamiętam, co robiłem w ciągu dnia 23 marca 1968 roku, ale nigdy nie zapomnę tego wieczoru. O 22:00 spotkałem się z moimi przyjaciółmi i kilkoma liderami z mojego kościoła na naszym cotygodniowym spotkaniu modlitewnym. Od dłuższego czasu modliliśmy się od 22.00 do 22.30 w każdą sobotę.

To da ci pewne wyobrażenie o tym, jak bardzo byłem religijny. W sobotni wieczór moi najlepsi przyjaciele i ja spotykaliśmy się na modlitwie.

Nie chodziliśmy do kina ani nie biegaliśmy z kolegami. Modliliśmy się.

To nie było tak dobre, jak się wydaje. Nasze modlitwy były bardzo powierzchowne. Za każdym razem powtarzałem tę samą, podstawową modlitwę. Polegała ona na tym, że mówiłem Panu, jak bardzo żałuję, że jestem grzesznikiem. Wyrażałem skruchę, chociaż nie miałem niczego konkretnego do wyznania. Powiedziano mi, że grzeszę cały czas, czy o tym wiem, czy nie, więc po prostu wyznawałem grzech ogólnie. Modliłem się o innych, jeśli mieli jakąś prośbę, a potem zawsze prosiłem Pana, żeby zesłał przebudzenie.

Moje modlitwy trwały zazwyczaj trzy minuty lub krócej. Były wzorowane na tym, co słyszałem, że robią inni, i były bardziej formalnością niż prawdziwą rozmową z Panem. Myślę, że moje publiczne modlitwy były skierowane do osób wokół mnie, a nie do Pana. Nie chciałem wyjść na „nie-duchowego” przy moich znajomych.

W sobotę wieczorem stałem i żartowałem z przyjaciółmi, kiedy Marion Warren, nasz lider młodzieżowy, padł na twarz i zaczął się modlić. Wszyscy padliśmy na kolana i zaczęliśmy słuchać, jak Marion wylewa swoje serce przed Panem.

Marion nie modlił się tak, jak my wszyscy. Miał osobistą rozmowę z Panem. Zatrzymywał się w samym środku modlitwy, słuchał i odpowiadał na to, co Pan do niego mówił. To nie był monolog, ale prawdziwa rozmowa.

Zawsze lubiłem słuchać, jak Marion się modli i nawet mnie to inspirowało, ale musiałem się upewnić, że zawsze modlę się przed nim. Gdy Marion skończył, nie miałem już nic do powiedzenia. On nie tylko modlił się w sposób, w jaki ja nigdy się nie modliłem, ale modlił się przez dwadzieścia minut lub dłużej.

Zamiast modlić się z Marionem tego wieczoru, myślałem: „Co po tym wszystkim inni pomyślą o mojej modlitwie? Nie będę miał nic do powiedzenia. Na pewno nie mogę modlić się tak jak Marion. Będę zawstydzony”. Byłem wściekły i myślałem o tym, jak bardzo Marion był niegrzeczny, że nie pozwolił mi być pierwszym.

Wtedy pojawił się Bóg. Nadszedł wyznaczony czas.

Nie wiem, jak to się stało, ale nagle zobaczyłem swoje cielesne ego z punktu widzenia Boga. To było tak, jakby zasłona została odsunięta i po raz pierwszy zobaczyłem swoją zupełną hipokryzję. Grałem pod publikę. Modliłem się, żeby mnie zaakceptowali moi chrześcijańscy przyjaciele. Chodziło o mnie, a nie o Pana.

Zobaczyłem też coś więcej niż tylko moje życie modlitewne. Zobaczyłem, że wszystko, co robię, ma na celu zdobycie pochwały ludzi, a nie Boga. Zawsze czytałem swoje codzienne fragmenty Biblii, żeby mieć za to punkty na kopercie w każdą niedzielę. Wszystkie moje wizyty w kościele były po to, żeby dobrze wyglądać w oczach innych ludzi. Pastor miał mnie postawić przed kościołem i powiedzieć, ile wizyt odbyłem i ile osób modliło się ze mną „modlitwą grzesznika”.

Wszystko, co robiłem, miało sprawić, że będę dobrze wyglądał w oczach ludzi. Pan pokazał mi, że nie dbałem o ludzi, którym dawałem świadectwo. Przypomniał mi, że nieraz modliłem się i prosiłem Go, żeby nikogo nie było w domu, kiedy pukałem do ich drzwi, bo wtedy dostawałem uznanie za podjęcie wysiłku, nawet jeśli nikogo nie było w domu.

A kiedy ktoś był w domu, miałem zapamiętane słowa, które powtarzałem, a potem pytałem: „Czy jest jakiś powód, dla którego nie chcesz się teraz ze mną modlić o zbawienie?”. Większość ludzi modliłaby się ze mną tylko po to, żeby się mnie pozbyć. Niewielu było ludzi o tak twardym sercu, że powiedzieliby mi: „Nie”. Myślę, że wielu modliło się ze mną, bo byłem tak zestresowany. Współczuli mi. Ale nie jestem pewien, czy ktokolwiek został rzeczywiście zbawiony.

W zasadzie nie obchodziło mnie, czy są zbawieni, czy nie. Chodziło o mnie, a nie o nich. Zmuszałem się do tych wizyt, aby otrzymać poklepanie po plecach od ludzi z mojego kościoła i miejmy nadzieję, wysłuchaną przez Pana modlitwę lub dwie. Robiłem to wszystko dla siebie.

Jako introwertyk bardzo obawiałem się odrzucenia. Nie mogłem spojrzeć na osobę, której nie znałem, i porozmawiać z nią. Tak bardzo bałem się, że powiem lub zrobię coś, co sprawi, że będę źle wyglądał, że po prostu nic nie mówiłem. Pamiętam, jak pewien mężczyzna mijał mnie na ulicy i powiedział: „Cześć”. Był dwie przecznice dalej, a ja byłem już w samochodzie, zanim zdążyłem odpowiedzieć mu „cześć”.

Pragnąłem akceptacji, ale myślałem, że można ją uzyskać tylko poprzez działanie, więc robiłem to najlepiej, jak potrafiłem. Jednak nigdy nie czułem, że to wystarczy. Czułem się tak, jakbym był na bieżni i pędził coraz szybciej, bojąc się, że jeśli zatrzymam się choćby na chwilę, bieżnia zwali mnie z nóg.

To przeniosło się na moją relację z Panem. Byłem zbawiony, ale nie miałem pewności, że Pan jest ze mnie zadowolony. Wierzyłem, że kocha mnie na tyle, by uratować mnie od piekła, ale nie sądziłem, że mnie lubi. Nie lubiłem siebie. Jak Bóg Wszechmogący mógł mnie lubić, skoro ja sam nie lubiłem siebie? Starałem się więc trochę bardziej.

Robiłem wszystkie właściwe rzeczy z niewłaściwych powodów. Stałem się współczesnym faryzeuszem. Wszystko, co robiłem, było dla zdobycia pochwały ludzi. Na zewnątrz wyglądałem dobrze, ale wewnątrz byłem w rozsypce i po raz pierwszy w życiu to zrozumiałem.

Nie było to coś, co ktoś mi powiedział albo czego nauczyłem się z powodu jakiejś wielkiej porażki w moim życiu. To było bezpośrednie objawienie od Pana, które wykraczało daleko poza słowa. Wiedziałem o tym natychmiast, z taką jasnością, że do dziś jest to dla mnie żywe. Nigdy o tym nie zapomniałem.

Porównywałem się z innymi, co według Pawła nie było mądre (II List do Koryntian 10:12). W porównaniu z innymi wyglądałem całkiem nieźle, ale kto chce być najlepszym grzesznikiem, który zostaje odrzucony przez Boga. Wszyscy zgrzeszyli i brak im chwały Bożej (List do Rzymian 3:23).

Kiedy Bóg oświecił mnie światłem prawdy, zobaczyłem siebie w porównaniu z Nim. Mogłem mieć pochwały od ludzi, ale Bóg znał moje serce, a ono było pełne ego. Teraz wiem, że samo-sprawiedliwość jest największym grzechem ze wszystkich. Pan nie upominał nierządnic i złodziei. To religijni, zadufani w sobie ludzie zostali dotkliwie skarceni (Ewangelia Mateusza 23).

W tym samym czasie, kiedy widziałem swoją bezbożność, widziałem absolutną czystość, świętość i chwałę Boga. Nie widziałem tego moimi fizycznymi oczami, ale widziałem to wyraźnie w moim sercu. Bóg objawił mi się w sposób, który wykracza poza słowa. Wiedziałem, że w moim ciele nie ma nic dobrego. Cała moja pycha wyszła przez okno, a ja pokutowałem w worze i popiele.

Może trudno ci w to uwierzyć, ale w czasie tego sobotniego spotkania modlitewnego myślałem, że Pan mnie zabije. Kiedy zobaczyłem, jak bardzo jestem grzeszny, założyłem, że Pan widział to po raz pierwszy. Moje religijne nauczanie uczyło mnie, że Bóg jest złym, mściwym, surowym nadzorcą, który wymaga doskonałości. W końcu powiedziano mi, że to Bóg zabił mojego ojca. Bałem się, że Pan pojawił się i ujawnił moją grzeszność, bo zamierzał mnie zabić na miejscu.

To sprawiło, że zacząłem wyznawać wszystko, co Pan mi pokazywał, i żałować za swoją hipokryzję w nadziei, że po śmierci pójdę do nieba, a nie do piekła. Jak już mówiłem, fizycznie nie zrobiłem wielu złych rzeczy, ale Jezus powiedział, że jeśli masz pożądanie w swoim sercu, jesteś winny cudzołóstwa. Nie popełniłem grzechów seksualnych fizycznie, ale miałem takie myśli w sercu, więc żałowałem głośno, przed Bogiem i wszystkimi na spotkaniu modlitewnym, i zacząłem wymieniać imiona.

Nie zabiłem nikogo fizycznie, ale Jezus powiedział, że jeśli masz w sercu nienawiść, jesteś winny morderstwa. Wyznałem wszystkich, na których byłem zły, którym zazdrościłem, o których plotkowałem i wszystko, co przyszło mi do głowy.

Modliłem się przez półtorej godziny, wyrzucając z siebie wszystko, co miałem wewnątrz i wyznając nie tylko wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem, ale nawet wszystko, co kiedykolwiek zrobię. Wdrapywałem się na ten ołtarz, aby stać się żywą ofiarą (List do Rzymian 12:1), nie wiedząc, czy Pan mnie przyjmie, czy odrzuci. Ale nie zostawiałem żadnej części siebie z dala od tego ołtarza.

W końcu znalazłem się na podłodze w kałuży łez, czekając na odpowiedź Pana. Byłem całkowicie zszokowany, gdy zobaczyłem, że jestem totalnym hipokrytą, ale to, co stało się potem, było jeszcze bardziej zadziwiające.

Fale płynnej miłości

Po tym, jak na oczach przywódców mojego kościoła i moich przyjaciół ujawniłem wszystko, nie wiedziałem, co ktokolwiek z nich o mnie pomyśli. Jakakolwiek reputacja, którą miałem, została zniszczona i po raz pierwszy w życiu nie obchodziło mnie to. Chciałem tylko wiedzieć, co Pan o mnie myśli.

Odwróciłem się od siebie i od tego, że chcę uzyskać aprobatę ludzi. Wszystko, czego chciałem, to Pan.

Kiedy leżałem na podłodze, wszyscy uczestnicy spotkania modlitewnego byli oszołomieni. Nie wiedzieli, jak zareagować i ja też nie wiedziałem. Nie miałem już nic więcej do zaoferowania. Dałem z siebie wszystko i nie pozostało mi nic do powiedzenia. Nie mogłem już płakać ani żałować. Nie miałem pojęcia, co robić dalej.

Kiedy tak leżałem, tak nagle i w cudowny sposób, jak zdjęto mi zasłonę z oczu, by zobaczyć moją hipokryzję i samowolę, poczułem, że miłość Boga ogarnia mnie w namacalny sposób. Wierzyłem, że Pan mnie kocha, ale teraz to poczułem. To było jak fale płynnej miłości, która przelewała się przeze mnie. W taki sposób Charles Finney opisał podobne doświadczenie, które miał.

Pan, zamiast mnie zabić lub wyrazić jakąś inną formę odrzucenia, sprawił, że zostałem pochłonięty przez miłość Boga w sposób, o którym nigdy nie wiedziałem, że jest możliwy. Byłem przytłoczony Jego miłością. Bóg jest miłością (I List Jana 4:8), a ja byłem nią owładnięty, nasycony i zanurzony.

Zacząłem chwalić Boga i dziękować Mu i po raz pierwszy w życiu wiedziałem, że Jego miłość do mnie nie ma nic wspólnego ze mną. Kocha mnie nie dlatego, że jestem kochany, ale dlatego, że On jest miłością.

Wcześniej jedyny moment, w którym czułem, że Bóg jest ze mnie choć trochę zadowolony, był związany z czymś dobrym, co zrobiłem. A ponieważ nigdy nie robiłem niczego doskonale, nigdy nie czułem Jego doskonałej miłości.

Łączenie Jego miłości do mnie z moją dobrocią lub jej brakiem powstrzymywało mnie przed doświadczaniem Go w taki sposób, w jaki On chciał się objawić. Byłem przekonany, że mam zasłużyć na Jego miłość, a ponieważ znałem siebie, wiedziałem, że nawet przy najlepszych chęciach wciąż byłem niewystarczający. Chwała Bogu, teraz zrozumiałem, że On nie dał mi tego, na co zasłużyłem. Nie chodziło o to, co ja zrobiłem, ale o to, co zrobił dla mnie Jezus. Nie zasługiwałem na Bożą miłość, a moja próba zasłużenia na nią była tym, co blokowało jej przepływ.

Po raz pierwszy w życiu wiedziałem, że miłość Boga do mnie nie ma nic wspólnego ze mną, ale z tym, co zrobił dla mnie Jezus. Poczułem czystą, bezwarunkową miłość. Nie było niczego, co mógłbym zrobić, aby Bóg kochał mnie bardziej ani niczego, co mógłbym zrobić, aby Bóg kochał mnie mniej. On mnie kochał po prostu. Tylko tyle.

To zmieniło moje życie. Nadal je zmienia. Nigdy mi to nie przeszło i nigdy nie przejdzie. To był punkt zwrotny w moim życiu.

Stałem się żywą ofiarą, tak jak mówi List do Rzymian 12:1. Wiem, że dla niektórych może to zabrzmieć arogancko, ale tak właśnie było i ja o tym wiedziałem.

Przed tym doświadczeniem pokutowałem i „poświęcałem się” Panu za każdym razem, kiedy mieliśmy nabożeństwo przebudzeniowe. Gdybym miał „re-dedykator”, zużyłbym go do cna. Wiedziałem, że jest coś więcej i myślałem, że ponowne poświęcenie się Panu jest sposobem na zdobycie tego.

Ale dowiedziałem się, że nie ma takiego słowa jak „re-dedykacja”. Jeśli coś jest całkowicie dedykowane, nie może stać się „od-dedykowane”, bo w przeciwnym razie nie było prawdziwie dedykowane. Oddałem wszystko Panu i wiedziałem o tym.

Następnego dnia rano poprosiłem, żeby wstać i przemówić do całego kościoła. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale też nigdy wcześniej nie miałem takiego doświadczenia. Powiedziałem ludziom, że już nigdy nie zobaczą, jak „ponownie oddaję” swoje życie. Podejrzewam, że niektórzy uznali to za coś złego, ale powiedziałem im, że oddałem Panu wszystko i nie pozostało mi nic do oddania.

Nie wiedziałem, jak opisać to, co się stało, ale powiedziałem: „Wczoraj wieczorem zostałem napełniony Duchem Świętym”. Można było słyszeć odgłosy wzdychania wśród zgromadzonych. Gdybym powiedział im, że popełniłem jakiś straszny grzech, może by mi wybaczyli. Ale powiedzieć, że zostałem napełniony Duchem Świętym, było niemal bluźnierstwem. Paweł i Piotr byli napełnieni Duchem Świętym, ale to było w Biblii. Takie rzeczy nie zdarzają się dzisiaj, a już na pewno nie Andy’emu Wommackowi.

Po nabożeństwie pastor próbował mnie naprostować, ale było już za późno. Wiedziałem, że Pan mnie kocha i nikt mnie nie przekona. Jestem pewien, że nie użyłem tyle mądrości, ile powinienem, ale byłem tylko 18-letnim chłopakiem, który płonął dla Boga. Nie wiedziałem dokładnie, co się stało i nie wiedziałem, jak się tym podzielić, ale wiedziałem, że już nigdy nie będę taki sam.

Mój najbliższy przyjaciel, który był ze mną na tym spotkaniu modlitewnym, również był poruszony. Obaj nie spaliśmy tej sobotniej nocy. W zasadzie miesiącami nie spałem w ogóle. Byłem tak podekscytowany, że nie mogłem spać dłużej niż godzinę lub dwie za jednym razem. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, aby zjeść posiłek. Chwytałem tylko coś, żeby nie umrzeć z głodu, ale Pan zapalił tę ofiarę świętym ogniem, który mnie pochłaniał.

Tamto sobotnie spotkanie z Bogiem było tylko początkiem, ale jakże wspaniałym początkiem. Gdybym nie odnowił swojego umysłu przez Słowo Boże, jestem przekonany, że to doświadczenie nie utrzymałoby mnie przez te wszystkie lata. To Słowo Boże przemieniło moje życie, ale to spotkanie zapoczątkowało moją wędrówkę z Panem i rozpaliło w moim sercu ogień, który płonie do dziś.

Pokazało mi, że miłość Boga jest bardziej realna i bardziej namacalna, niż mógłbym pomyśleć. Otworzyło mi oczy na to, co może być, ale nie dało mi zrozumienia, by utrzymać ogień.

Jak mówi Ewangelia Łukasza 24:32,

I mówili między sobą: Czy nasze serce nie pałało w nas, gdy rozmawiał z nami w drodze i otwierał nam Pisma?

Kiedy emocje opadły, to właśnie prawda Słowa Bożego podtrzymywała ogień.

Zachęcam cię, byś wziął do ręki List do Rzymian 12:1-2 i rozmyślał nad tym fragmentem, aż stanie się on dla ciebie objawieniem. Twoje doświadczenie nie będzie takie samo jak moje, ale zasady są takie same.

Bóg kocha cię zupełnie, niezależnie od twoich dokonań. Biblia nazywa to łaską. To, co robisz, wpływa na ciebie i na innych, ale nie ma wpływu na miłość Boga do ciebie. Prowadzenie świętego życia pomoże ci bardziej kochać Boga, ale nie sprawi, że Bóg będzie cię bardziej kochał. On kocha cię, ponieważ przyjąłeś Jezusa i to, co dla ciebie zrobił. To jest naprawdę dobra nowina.

Jeśli chciałbyś uzyskać więcej informacji na ten temat, zachęcam cię do zapoznania się z moim nauczaniem na temat Ducha, duszy i ciała. W ten sposób Pan zaczął wyjaśniać mi to, czego doświadczyłem. Te prawdy są prawdziwym fundamentem mojego życia. To spotkanie poruszyło mnie emocjonalnie, ale prawda Słowa Bożego jest tym, co mnie uwolniło (Ewangelia Jana 8:32). Ona uwolni także ciebie.

Przyjmij Jezusa jako swojego Zbawiciela

Wybór przyjęcia Jezusa Chrystusa jako swojego Pana i Zbawiciela to najważniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podejmiesz!

Słowo Boże obiecuje: Jeśli ustami wyznasz Pana Jezusa i uwierzysz w swoim sercu, że Bóg wskrzesił go z martwych, będziesz zbawiony. Sercem bowiem wierzy się ku sprawiedliwości, a ustami wyznaje się ku zbawieniu (List do Rzymian 10:9-10). Każdy bowiem, kto wezwie imienia Pana, będzie zbawiony (List do Rzymian 10:13).

Dzięki Swojej łasce Bóg zrobił już wszystko, aby zapewnić zbawienie. Twoją rolą jest po prostu wierzyć i przyjąć.

Pomódl się na głos: Jezu, wyznaję, że jesteś moim Panem i Zbawicielem. Wierzę w moim sercu, że Bóg wskrzesił Cię z martwych. Przez wiarę w Twoje Słowo przyjmuję teraz zbawienie. Dziękuję Ci za to, że mnie zbawiłeś.

W chwili, gdy oddajesz swoje życie Jezusowi Chrystusowi, prawda zawarta w Jego Słowie natychmiast staje się rzeczywistością w twoim duchu. Teraz, gdy narodziłeś się na nowo, jesteś zupełnie nowym sobą.

Przyjmij Ducha Świętego

Jako Jego dziecko, twój kochający Ojciec Niebiański chce dać ci nadnaturalną moc, której potrzebujesz, aby żyć nowym życiem.

Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje, a kto szuka, znajduje, a temu, kto puka, będzie otworzone. I czy jest wśród was ojciec, który, gdy syn prosi go o chleb, da mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy zamiast ryby da mu węża? Albo gdy prosi o jajko, czy da mu skorpiona? Jeśli więc wy, będąc złymi, umiecie dawać dobre dary waszym dzieciom, o ileż bardziej wasz Ojciec niebieski da Ducha Świętego tym, którzy go proszą?

Ewangelia Łukasza 11:10-13

Wszystko, co musisz zrobić, to poprosić, uwierzyć i przyjąć!

Pomódl się: Ojcze, uznaję, że potrzebuję Twojej mocy, aby żyć nowym życiem. Proszę, napełnij mnie Twoim Duchem Świętym. Przez wiarę przyjmuję Go właśnie teraz. Dziękuję Ci za to, że mnie ochrzciłeś. Duchu Święty, witaj w moim życiu.

Gratuluję – teraz jesteś wypełniony nadnaturalną mocą Boga.

Kilka sylab z języka, którego nie znasz, wzniesie się z twojego serca do ust. (Wypowiadając je na głos z wiarą, uwalniasz Bożą moc z wnętrza i budujesz się w duchu (I List do Koryntian 14:4). Możesz to robić zawsze i wszędzie, gdzie chcesz.

Nie ma znaczenia, czy modląc się o przyjęcie Pana Jezusa i Jego Ducha, czułeś coś, czy nie. Jeśli uwierzyłeś w swoim sercu, że otrzymałeś, to Słowo Boże obiecuje ci to: Dlatego mówię wam: O cokolwiek prosicie w modlitwie, wierzcie, że otrzymacie, a stanie się wam (Ewangelia Marka 11:24). Bóg zawsze dotrzymuje swojego Słowa – wierz w to! Skontaktuj się ze mną i daj mi znać, że modliłeś się o przyjęcie Jezusa jako swojego Zbawiciela lub o napełnienie Duchem Świętym. Chciałbym się z tobą cieszyć i pomóc ci lepiej zrozumieć, co się stało w twoim życiu. Wyślę ci darmowy prezent, który pomoże ci zrozumieć i wzrastać w twojej nowej relacji z Panem. Witaj w swoim nowym życiu!